czwartek, 4 lutego 2010

Musicology

Pisałam, że nie będę pisać o 2009? Nie tylko jestem wredna, ale także absolutnie niekonsekwentna. Zresztą, TAM, w piekle emocjonalnych wynaturzeń i wynurzających się myśli nie ma słowa o muzyce. Będzie tutaj.

Rok 2009 zaczął się koncertem Myslovitz, których nie widziałam ponad 10 lat, kiedy to sama zaprosiłam ich do zagrania koncertu na charytatywnej imprezie. W marcu z kolei śpiewałam na psychodancingu z Maleńczukiem. Na mniejszych koncertach i imprezach trwała zimowa supernova. Emocji w klimacie jazzowym z półki Toma Waits’a dostarczyła Holly Cole w ramach Ery Jazzu. Czerwiec rozłożył mnie na łopatki – kilka godzin w pozycji horyzontalnej spędziłam pod Olimpicstadion, by sciskać barierkę fanzone mojej ulubionej trójcy z Basildon. Tak też się stało – koncert Depeche Mode osłabił moje serce, podobnie jak powtórka z rozrywki już w 2010 (także w Berlinie). Nie wytrzymałam jednak długo, bo już 22. Czerwca podziwiałam boskie uda Trenta Reznora. Po koncercie miałam zakwasy, któremu towarzyszyło lekkie rozczarowanie związane wyłącznie brakiem „Closer” na setliście, czyli mojej ulubionej piosenki miłosnej. Imponujące wrażenie robiły samoloty zniżające się do lądowania – na zmianę z oślepiającymi reflektorami, które grały razem z Nine Inch Nails.

Początek lipca spędziłam na polu namiotowym Open’er by stwierdzić, że jestem już zdecydowanie za stara i zbyt wygodna na biwakowanie. Ocaliło mnie parę świetnych występów, zwłaszcza Faith No More oraz łysy dresiarz Moby. Na Kings of Leon dotrwałam tylko na Sex on fire, bo żadnego ognia niestety nie było. Stojąc w cholernym słońcu narzekałam na brak wódki, gdy prawdziwy power wyrywał się z gardła Beth Ditto.

Po powrocie uspokoiłam się prawie na miesiąc, by przygotować się na atak pierwszego kręgu na chorzowskim koncercie U2. Gardło zdarte, atmosfera niepowtarzalna. Podczas New Year’s Day - czerwona koszulka w górze. Nadszedł wrzesień i w Teatrze na wyspie Łazienek Królewskich obchodziła swoje urodziny Marysia Peszek. Oj, mocno mi się kojarzy i sporo przeszłam z jej muzyką, na szczęście było już na tyle ciemno, że nie musiałam się wstydzić tych paru łez. To były chyba najcięższe łzy 2009...

Później, w konsekwencji nieprzyjemnych wydarzeń zaszyłam się w domu i słuchałam muzyki z płyt, za to unikając ludzi. Spontanicznie wyrwałam się jedynie na Placebo, zapomnieć na chwilę i poczuć się niewątpliwie jak seniorka w tłumie emo-nastolatków.

Koncerty to jednak nie wszystko, bo głośniki i słuchawki wiele przyjęły. Po obejrzeniu „Berlin calling” odwaliło mi na punkcie Paula Kalkbrennera, co wiązało się z nerwowymi podrygami prawej nogi pod biurkiem. I nie tylko tam. Przypomniałam sobie Faith No More, odkryłam Lovage i Gazpacho. Nocami słuchałam Fever Ray, Lisy Gerrard, Peace Orchestra i nowej płyty Kayah. Często budziłam się z Gossip. Spodobały mi się syntezatory La Roux i Little Boots. Poznałam Infected Mushroom, zachwyciła mnie Maria Awaria, ale przede wszystkim oszalałam na punkcie MUSE. W Rankingu Last.fm okazało się nawet, że słuchałam ich więcej nawet od Depeche Mode. Życzenie na 2010: zobaczyć ich na żywo.

To chyba tylko tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz