niedziela, 28 lutego 2010

M.pik

Powinnam kupować kulturę w sieci. W pobliskim empiku jestem już chyba gwiazdą. Kupowa łam tam już płyty, DVD, bilety na festiwale, koncerty, a także te do teatru. Książki też. Nie wyglądam na fankę romansów, ale poezję czasem przeglądam. Nikogo nie zdziwiła biografia U2 czy Myslovitz. Przy „Jak napisać scenariusz filmowy” znajomy już kasjer nieco się uśmiechnął. Dla równowagi kupiłam Cortazara. Ostatnio jednak płacąc 44.90 okazało się, że wyraz twarzy może być reklamowo bezcenny – hitem okazała się pozycja z płytą mp3 – „Świadomą drogą przez depresję”. No tak... zapomniałam dodać że w grudniu jeszcze nabyłam „Psychopaci są wśród nas”.
Ostatnio pytałam też o bilety na „La Traviatę”, ale tego już z pewnością nikt nie pamięta...

poniedziałek, 22 lutego 2010

Co.

Duszę się. Chciałabym napisać „trochę się duszę”, ale przecież  samobójca też nie wiesza się delikatnie. Zatem się kurwa duszę i z dnia na dzień czuję jak ubywa we mnie życia. Chciałam zmienić pracę i zmieniłam. Tylko to, od czego uciekłam: nieustająca korporacyjna korba, ciągły stres i ostra jazda okazały się być moim powietrzem i życiem. Nauczyłam się funkcjonować inaczej. Działam jak maszyna, korporacyjna suka, którą nakręca się KiPiaJami, wynikami, cyrfami i terminami już skreślonymi w kalendarzu. Dziś sięgnęłam dna: odwiedziłam Pudelka. 

niedziela, 14 lutego 2010

Zielsko






Moje psueudointelektualne notki zdominowane przez grafomanię postanowiłam poprzeplatać nieco bardziej użytecznymi. Zwłaszcza, że kuchnia zaraz obok wanny jest ulubionym miejscem mojego M (ha, nie tylko mojego, bo czasem zdarza mi się pichcić na gościnnych występach). Cóż, może kiedyś najdzie mnie ponownie ochota (a co gorzej któregoś z czytelników) by popełnić coś ryzykowanego w kuchni. Zastrzegam jednak, że jeśli pojawią się przepisy, to jedynie sprawdzone przez żołądek. Co nie oznacza, że są w pełni bezpieczne i daję gwarancję. Bynajmniej – jeśli ktoś sobie coś życzy wypróbować to jedynie na własną odpowiedzialność.

Kiedyś w jednej z warszawkich knajp zażerałam sie (dosłownie) zupą z sałaty. Trafilam w koncu na przepis w jednej z ksiażek BBC, ale w zwiazku z tym ze dla mnie byl mocno niedoskonały i niemiłosiernie mdły, poddałam go OSTREJ modyfikacji...

W duzym rondlu rozpuszczamy maslo. Wrzucamy posiekana cebulę i czosnek. Upajając się cudownym smrodkiem - szklimy. Dodajemy włoszczyznę i kostkę rosołową. Dolewamy nieco wody, zeby sie nie przypaliło. Dusimy pod przykryciem. Sałatę kroimy, wrzucamy i czekamy az sie zielsko stanie wiotkie. Dorzucam chilli (lubie tą zupe na mocno ostro, wiec tu uwaga:P) Odstawiamy z gazu i ...miksujemy. Oczom powinna ukazać się mało apetyczna papka. Nie zrażamy się. Wracamy na gaz i na wolnym ogniu dolewamy... mleko. Nie doprowadzamy już do wrzenia. Dodajemy gałki muszkatałowej do smaku. Startej oczywiście. Do talerza dorzucamy garść grzanek, najpiej czosnkowych.


ZUPA Z SAŁATY
  • 2 łyzeczki masła
  • 1 big cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • kostka rosołowa
  • pół paczki włoszczyzny
  • Duuuuża glowka sałaty (albo i 1.5)
  • papryka chilli
  • szklanka mleka
  • gałka muszkatałowa

sobota, 13 lutego 2010

huragan

Do sypialni wsuwa się noc. Podstępnie manipuluje moim nastrojem, wskazuje mi nie tylko nagość i jej brzmienia. Naładowana emocjami dnia, przesiąknięta muzyką, czasem nie nadążam za neuronami. Lecę daleko, upadam nisko. Wszyscy wiedzą, że to się stanie, lecz nie dzisiejszej nocy. Dziś jestem sama. Śpię z paroma płytami, które nie znają komercyjnego wysypiska, których nie potrafie nucić sama, bo jest ich sporo, bo są trudne do opanowania jak ja we własnej sypialni. Jestem pełna wątliwości czy żyć... jak dotychczas. Czy szukać, czy pozwalać się znaleźć, czy pozwolić sobie wreszcie nadal nienawidzieć miłości. Porosłam kolcami, negacją, toksyczną warstwą niewiary w mężczyzn, czy nienawiścią kochającej części siebie. Nieważne, że leże na łóżku skoro nade mną wiruje tyle myśli poobijanych nie tylko przez ściany. Gdy już opadną, wbiją się we mnie jeszcze mocniej. Ważne są teksty słuchanych utworów, zanim nie wbiegnie do moich żył coś na sen. Kiedyś nieprzespane noce oznaczały rozkosz, dziś mimowolnie odklejam się od radości życia.

Zastanawiam się ile czasu zajmie mi jeszcze sprzątanie tego gruzu...

sobota, 6 lutego 2010

Z pamiętnika marketingowca...

- Kto to jest?
- Nie twoja sprawa.
- Jest. Jestem zazdrosny.
- Powiedz to swojej żonie.
- Mówię tobie
- Znasz bajkę o śledziu i pieprzu?
- A co to ma do rzeczy?
- Ma. Śledź własną, pieprz cudzą.
- No wiesz…?! Mówiłem Ci..
- co mówiłeś?
- …że mam silne poczucie Twojej własności.
- Nie, ty masz silną potrzebę swojej promocji… zrób przecenę, zawsze się sprawdza.

czwartek, 4 lutego 2010

Musicology

Pisałam, że nie będę pisać o 2009? Nie tylko jestem wredna, ale także absolutnie niekonsekwentna. Zresztą, TAM, w piekle emocjonalnych wynaturzeń i wynurzających się myśli nie ma słowa o muzyce. Będzie tutaj.

Rok 2009 zaczął się koncertem Myslovitz, których nie widziałam ponad 10 lat, kiedy to sama zaprosiłam ich do zagrania koncertu na charytatywnej imprezie. W marcu z kolei śpiewałam na psychodancingu z Maleńczukiem. Na mniejszych koncertach i imprezach trwała zimowa supernova. Emocji w klimacie jazzowym z półki Toma Waits’a dostarczyła Holly Cole w ramach Ery Jazzu. Czerwiec rozłożył mnie na łopatki – kilka godzin w pozycji horyzontalnej spędziłam pod Olimpicstadion, by sciskać barierkę fanzone mojej ulubionej trójcy z Basildon. Tak też się stało – koncert Depeche Mode osłabił moje serce, podobnie jak powtórka z rozrywki już w 2010 (także w Berlinie). Nie wytrzymałam jednak długo, bo już 22. Czerwca podziwiałam boskie uda Trenta Reznora. Po koncercie miałam zakwasy, któremu towarzyszyło lekkie rozczarowanie związane wyłącznie brakiem „Closer” na setliście, czyli mojej ulubionej piosenki miłosnej. Imponujące wrażenie robiły samoloty zniżające się do lądowania – na zmianę z oślepiającymi reflektorami, które grały razem z Nine Inch Nails.

Początek lipca spędziłam na polu namiotowym Open’er by stwierdzić, że jestem już zdecydowanie za stara i zbyt wygodna na biwakowanie. Ocaliło mnie parę świetnych występów, zwłaszcza Faith No More oraz łysy dresiarz Moby. Na Kings of Leon dotrwałam tylko na Sex on fire, bo żadnego ognia niestety nie było. Stojąc w cholernym słońcu narzekałam na brak wódki, gdy prawdziwy power wyrywał się z gardła Beth Ditto.

Po powrocie uspokoiłam się prawie na miesiąc, by przygotować się na atak pierwszego kręgu na chorzowskim koncercie U2. Gardło zdarte, atmosfera niepowtarzalna. Podczas New Year’s Day - czerwona koszulka w górze. Nadszedł wrzesień i w Teatrze na wyspie Łazienek Królewskich obchodziła swoje urodziny Marysia Peszek. Oj, mocno mi się kojarzy i sporo przeszłam z jej muzyką, na szczęście było już na tyle ciemno, że nie musiałam się wstydzić tych paru łez. To były chyba najcięższe łzy 2009...

Później, w konsekwencji nieprzyjemnych wydarzeń zaszyłam się w domu i słuchałam muzyki z płyt, za to unikając ludzi. Spontanicznie wyrwałam się jedynie na Placebo, zapomnieć na chwilę i poczuć się niewątpliwie jak seniorka w tłumie emo-nastolatków.

Koncerty to jednak nie wszystko, bo głośniki i słuchawki wiele przyjęły. Po obejrzeniu „Berlin calling” odwaliło mi na punkcie Paula Kalkbrennera, co wiązało się z nerwowymi podrygami prawej nogi pod biurkiem. I nie tylko tam. Przypomniałam sobie Faith No More, odkryłam Lovage i Gazpacho. Nocami słuchałam Fever Ray, Lisy Gerrard, Peace Orchestra i nowej płyty Kayah. Często budziłam się z Gossip. Spodobały mi się syntezatory La Roux i Little Boots. Poznałam Infected Mushroom, zachwyciła mnie Maria Awaria, ale przede wszystkim oszalałam na punkcie MUSE. W Rankingu Last.fm okazało się nawet, że słuchałam ich więcej nawet od Depeche Mode. Życzenie na 2010: zobaczyć ich na żywo.

To chyba tylko tyle.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Psycho

Ktoś powiedział, że mam diabła w sobie, który umiera, gdy zaspokoje swoje pragnienia. Tworzą podpaloną linię bungee, spełniające się złe proroctwo, słodkie kuszenie z zagryzionymi wargami, lepkimi ustami, które wypuszczają język słodkiej nadziei. Skaczę więc niby odpowiedzialnie, w uprzęży utkanej z bezpiecznych haseł feministek z jadem intrygującego samczego marzenia ...mam świadomość ich pajęczej mocy skoro tną mnie noże emocji, nasiąkają benzyną i iskra pożądania trwoni całą mądrość. Całą mnie. Pieprzę to, dopóki omija mnie psychodelia miłości. Pieprzę to.